sobota, 12 marca 2016

Gildia zabójców vs. Gildia złodzei


Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Phasellus ultricies, massa id volutpat volutpat, velit diam pretium enim, vitae dictum diam nisl id quam. Sed hendrerit est libero, quis fermentum mi mattis vitae. 
Problem z głównymi bohaterami mam taki – jak mi nie podpasuje, to nie ma zmiłuj: gryziemy się bezustannie. Całe dnie potrafię chodzić poirytowana, unikam książek jak ognia, a sama przyjemność czytania powieści, z której ten ancymon pochodzi, nijak ma się z konsumpcją dobrej książki. Jednym słowem: katastrofa. Niektórych kochać mogę od razu: taką przepiękną miłością obdarzyłam, między innymi Alaskę, Nastyę, Warnera czy Jace’a – innych zwyczajnie nie trawię: tutaj szczyt osiągnęła Umbridge i chyba nie muszę tego rozwijać. Ale różnie to z nami bywa. Zdarza się też tak, że nie można przypisać osoby do jednej z tych dwóch etykiet, bo chwiejne zachowanie niewiele w takim przypadku pomaga. Takim wyjątkiem jest właśnie Eadlyn Schreave. Eadlyn jest zimną suką, więc raczej nie przewidziała w swoim harmonogramie, że w najbliższym czasie będzie w stanie kogoś pokochać. Jednak jest księżniczką, co więcej, przyszłą królową – obecność mężczyzny u swojego boku dobrze wypadłaby więc na zdjęciach, poza tym – tak młoda, osiemnastoletnia dziewczyna ciężar całego państwa nie dałaby udźwignąć samotnie (nawet ona, nawet!).

Dlatego zaczynają się Eliminacje. Pierwszy raz w historii przeznaczone dla kobiety. Kobiety, będącej córką Maxona Schreave’a, który dwadzieścia lat temu zakończył własne potyczki w Eliminacjach, wyłaniając tym samym żonę, matkę czwórki dzieci i królową państwa Illéa. Okazuje się jednak, że pośród kandydatów znajduje się osoba, która jest w stanie uświadomić niechętnej do romansowania księżniczce, że szczęśliwe zakończenie, nie jest tak nieprawdopodobne, jak sądziła. Kiera Cass, pisząc „Następczyni” zrobiła coś w stylu Cassandry Clare, która napisała „Miasto Upadłych Aniołów” – przedłużyła zamkniętą idealnie trylogię, dopisując wydarzenia dziejące się potem. I, choć w obu tych przypadkach, początkowo nie byłam takim obrotem spraw zachwycona („o Jeżu, kolejna książka do zdobycia”), to z perspektywy czasu mogę jedynie stwierdzić – Clare, niestety wypadła takim przedłużeniem nędznie, zaś Cass – rewelacyjnie. I mówię to dlatego, bo faktycznie – w moich oczach „Następczyni” jest o wiele bardziej dojrzała niż „Rywalki”, na przykład (bo „Elita” to już w ogóle dno, więc nie porównuję). Widzę.

Widzę, jak Cass nabrała doświadczenia, jak nauczyła (!) się na błędach, w końcu mogę stwierdzić, że sama jej narracja nie miała nic do zarzucenia – zwykle było za dużo smętów i za dużo niezdecydowania Americi, ale jest to – spójrzmy prawdzie w oczy – ugruntowane również kreacją bohaterki. Bohaterki, która nijak miała się do Americi, głównej postaci poprzednich trzech części. Nie zrozumcie mnie źle – Ami była w porządku, ale gdybym (odnosząc się do tego, o czym pisałam w pierwszym akapicie) miała ją przypisać do jednej z tych grup, nie trafiłaby do żadnej (a jeśli już, to do nie lubię). Cenię w jej postaci stanowczość i przede wszystkim: hardość – ale jak raz podpadła mi tym lataniem od bazy Aspen do bazy Maxon, to od tamtego czasu nie jestem raczej jej wielką fanką.

Eadlyn, podobnie jak ona jest stanowcza, ale również wrażliwa, ciepła i zabawna – choć w zapasie oprócz tego ma też dar twardego stąpania po ziemi, sumiennego trzymania się obowiązujących standardów, a ponadto głowę trzyma dzielnie na karku: nie rozprasza jej nic, trzydziestkę piątkę chłopców w zamku również przyjmuje ze spokojem i to u niej lubię – nie lata za każdym z nich, nie obściskuje się a potem kłóci, obściskuje się i kłóci, obściskuje się i kłóci (to koło się zamyka), a potem nie zasypia zapłakana, zdołowana, nie chodzi smutna, a jeśli już jej się zdarza: jak najszybciej sobie z tym radzi. Eadlyn ma charakter, chociaż na początku jej dialogi i podejście do niektórych spraw mogą wydawać się irracjonalne.

 „Jesteś Eadlyn Schreave. Jesteś następną osobą, która będzie rządziła tym krajem, i będziesz pierwszą kobietą, która zasiądzie na tronie samodzielnie. Nikt – powiedziałam – nie jest potężniejszy od ciebie.” Prawda, że… ciekawe automotywowanie? Taka metoda zagrzewania/samouwielbienia przewinęła się na stronicach „Następczyni” kilkukrotnie. Eadlyn nie jest bez skazy, to muszę przyznać. Śmieszy czasem głupotą, irytuje, denerwuje i zdarza jej się powiedzieć, co ślina na język przyniesie. Ale poważnie – i tak lubię ją bardziej od Americi. Ba, uwielbiam ją! Wydaje mi się również, że „Następczyni” zdobyła przewagę właśnie dzięki odmiennej narracji. Gdy w pierwszych trzech tomach historia opowiadana była z punktu widzenia kobiety, uczestniczki Eliminacji, wszystko skupione było raczej na sukniach, przyjęciach, błyskotkach. America jako jedna z dziewcząt ekscytowała się przepychem, księciem, ogólnie całość tak trochę zalatywała mi powierzchniowością.

Tymczasem Eadlyn jako narratorka swojego potencjalnego męża rozpatrywała pod różnym kątem. Obyło się również bez zbędnych, typowo dziewczęcych emocji – obowiązki przyszłej królowej dały się we znaki, równoważąc randki, zaloty i inne słodkości tak, że powieść była przepleciona momentami narad, wiadomościami i aktualną sytuacją w kraju. Eadlyn, znajdujesz się pod ogromną presją i rozumiemy to. Dopóki nie zostaniesz psychopatycznym mordercą, nic, co zrobisz, nie sprawi, że będę cię mniej kochać. „Następczyni” uzależnia jak żadna inna książka – no, może nie poprzednich tomów tej serii, bo one wszystkie nie chcą się odkleić od mojej ręki. Przepadłam na parę dobrych godzin: świetna akcja, różnorodność i brak schematów, które powtórzyłby się w poprzednich tomach, jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu, że z tomu na tom Cass pisze coraz lepiej. Jeśli chodzi o chłopców, to oczywiście – miałam swoich faworytów, ale ostatecznie nie potrafiłam zdecydować którego księżniczka faktycznie wybierze. Zakończenie było świetne, intrygujące tak bardzo, że mimo innych czytelniczych planów, od razu rzuciłam się na „Koronę” (a to dopiero książka!).

Nigdy nie byłam przesadną fanką Kiery Cass, wiedziałam bowiem, że quilty pleasure na zawsze quilty pleasure pozostanie. Poprzednie tomy wspominam różnie: „Rywalki” nie były idealne pod względem budowy świata: mocno rzucające się w oczy powielanie charakterystycznych dla różnych dystopii elementów, występowały często, „Elita” była dla mnie koszmarkiem Aspenowo-vs-Maxonowym, a „Jedyna” ulokowała się już na tym wyższym szczeblu słodkości, dlatego wspominam ją bardzo mile. „Następczyni” jest lepsza. Nie tak miałka jak poprzedniczki, idealnie balansująca między słodyczą a polityką, mająca ciekawą główną bohaterką, a i niezwykle sentymentalne tło w zanadrzu: przewijają się znane osoby, takie jak gwardzista Aspen i Lucy, czy Lady Marlee i Carter Woodwork oraz ich dzieci. Cudo.
Czytaj dalej

przykładowy

Cenię sobie powieści, które są czymś więcej niż tylko dobrą opowiastką. Które nie są napisane by być przyjemnymi czasoumilaczami, dającymi jedynie złudne poczucie zadowolenia z lektury. Owszem, takie też są potrzebne, takie też lubię czytać. Ale potrzebuję książek, które napisane są by je przeżywać, przeżuwać wręcz, mielić, trawić i rozmyślać nad ich problematyczną fabułą nawet podczas rekolekcyjnego kazania. Mimo faktu, że „Akademia Dobra i Zła” mną nie zawirowała, taka właśnie była. Do zastanawiania się nad dobrem i złem, selekcją ludzi i ich wewnętrznymi demonami. Bo jeśli o demonach mowa – przedstawiam Wam Sofię. Jest piękna, każda dziewczyna zazdrości jej tych długich, blond włosów, delikatnych rysów twarzy, cery, idealnie skrojonych sukien. Ale to tylko przykrywka. Jak każdą zakochaną w sobie osobę, Sofię nie bardzo ciągnie do pomocy, ma gdzieś potrzebującego, zniedołężniałego ojca i resztę dziewczynek z miasteczka, które chętnie mogłyby się z nią zaprzyjaźnić. I gdy zbliża się czas wyczekiwanego przez Sofię poboru dwóch uczniów do Akademii Dobra i Zła, dziewczynka postanawia się zaprzyjaźnić z Agatą – dwunastolatką mieszkającą z matką na cmentarzu, chodzącą w czarnych, workowatych ubraniach i nade wszystko kochającą koty. 

Czarne, rzecz jasna. Przeciwieństwa się przyciągają, można by rzec. Szkoda, że gdy dziewczynki zostają w końcu porwane przez dyrektora Akademii problemy piętrzą się przed nimi i rozrastają do niewyobrażalnych rozmiarów. Bo jak wyjaśnić fakt, że złotowłosa trafia do Akademii Zła, a ta druga – mieszkająca na cmentarzu Agata, do Akademii dla księżniczek? Nie jest to książka idealna. Największym minusem, który niecnie zbuntował się na przekór autorowi, widzącemu w nim jedynie zalety – był wiek dziewczynek. Obie mają po dwanaście lat i obie trafiają do szkół, gdzie wiek nie przekracza lat piętnastu. Tak młodych bohaterów traktujemy głównie z dystansem, choć ci tutaj zachowują się na zdecydowanie dojrzalszych, (co skutkuje wyjątkową drętwotą i sztucznością) albo wręcz odwrotnie (co też skutkuje drętwotą i sztucznością). Jedni głoszą prawdy moralne, a drudzy uganiają się za swoim księciem, opcjonalnie: za księżniczką. Wiek bohaterów sprawia, że ta książka jest nienaturalna, a w każdym momencie, gdy dwoje zakochanych dwunastolatków pała do siebie miłością tak nieskazitelną i silną, staje się to dla mnie co najmniej dziwaczne. Albo to ja byłam dziwaczną, samotną i odizolowaną dwunastolatką. W oczy bije również przewidywalność. Jednak zanim do niej dojdziemy, trzeba będzie przebrnąć przez długi i nudnawy początek, który wnosi w zasadzie niewiele. Ponieważ od razu wiadomo było kto jest jaki i do jakiej szkoły trafi – okładka zdradza połowę treści książki. Po pewnym czasie sytuacja znacznie się poprawia, jednak oprócz przewidywalności dopatrzyć się można też – szczególnie na początku – niezgrabnego operowania językiem. Pióro autora nie podobało mi się wcale, było nieporadne i chaotyczne, z czasem można było do niego przywyknąć i nie irytowało już tak bardzo. 

Oprócz tego sporym minusem jest natłok różnych informacji, zlepek imion bohaterów, o których do końca książki nie wiemy nic, poza tym jak się nazywa i do jakiej szkoły chodzi. Chaos panuje na przeważającej liczbie stron tej książki, wszystko napisane jest za szybko, jakby autor był dogłębnie przekonany, że cały świat wykreowany w jego głowie nie musi zostać przelany na papier, bo przecież może nam wszystko przekazać telepatycznie. Zbyt szybkie prześlizgiwanie się między tematami może nieźle zakołować w głowie, i sprawić, że dany akapit zabierać się będziemy po parę razy. Obie dziewczynki nienawidzą swoich szkół. Agata nienawidzi zajęć Etykiety dla Księżniczek, a Sofia Pielęgnacji Brzydoty. Obie chodzą poirytowane otaczającym ich światem, naburmuszone i wściekłe. Nie chcą się zaaklimatyzować w nowej szkole, bo żyją nadzieją, że wkrótce czeka ich przeprowadzka. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, bohaterki przekazują swoją frustrację i brak entuzjazmu czytelnikowi. Ich niechęć do dostosowana się jest tak widoczna i namacalna, że niejednokrotnie miałam ochotę tę książkę zamknąć i sięgnąć po coś mniej ponurego. Mimo wszystko gdy o tej powieści usłyszałam i od razu gdy wzięłam ją do ręki, poczułam taką emanującą od niej bliskość. To się nazywa nostalgia. Ta książka opisana jest jako połączenie 

„Harry’ego Pottera” i baśni braci Grimm. Jakże trafne. Bajkowe klimaty przejawiające się na każdym rozdziale w postaci nawiązań do baśni, w połączeniu z sielską atmosferą szkoły, przyjaciół, pracy w grupie jest niczym lek na zabiegane serce. Momentami wydaje się, że – głównie przez wiek bohaterów – powieść ta jest skierowana tylko i wyłącznie dla dzieci. Owszem, ale jak wspaniale jest przeczytać coś, co tak bardzo przypomina znane nam z przeszłości utwory literackie, które były i są dla nas tak ważne, które pobudzają sentyment, które przywołują lata dzieciństwa napiętnowanego jakże przyjemną niewiedzą i beztroską. To właśnie książki takie jak ta, idealnie uświadamiają dlaczego tak bardzo kochamy baśnie i tak trudno jest się nam z nimi rozstać. Więc nie rozstawajmy się i zacznijmy odliczać dni do wydania drugiego tomu, bo mimo, że nie jest to książka z najwyższej półki, autor już samym zamysłem baśni skradł moje serce. Walka dobra ze złem nie występowała tu tak czynnie jak w baśniach i innych opowiastkach. Tu przez całą fabułę przewijał się jeden, główny motyw. To, że nie szata zdobi człowieka i to, że liczy się wnętrze i tylko ono. Z resztą, jak wspomniałam na wstępie, cenię sobie książki których najwyższym priorytetem jest przekaz. I to jest zdecydowanie największy plus powieści Somana Chainani’ego. To, że powieść, która baśnią nie jest, a skrywa jedynie (albo aż) jej fragmenty, ma równie piękny morał, skrywa równie ważną puentę. Podoba mi się jej zgrabne przekazanie głoszące, że nie każda piękna dziewczynka jest równie idealna w środku, a nie każda samotna i nienawidząca swego oblicza osoba jest od razu ponurą wiedźmą łaknącą zagłady dobra, by świat mieć tylko na swoją wyłączność. 

„Akademia Dobra i Zła” jest książką dobrą, może nieidealną, ale zdecydowanie wyróżniającą się pośród innych powieści. Praca nad językiem, nieprzewidywalnością, kreacją bohaterów i stopniowym przekazywaniem informacji wpłynęłaby bardzo pozytywnie na książkę tę, która potencjał miała, ale zamiast skupiać się na tych ważnych aspektach, kierowała się pomysłem, motywem baśni i morałem. Jednocześnie dzięki tym ostatnich cechom tak bardzo spodoba się ona fanom baśni, bajek, którym przejadło się tradycyjne i żyli długo i szczęśliwie. Sielska atmosfera codziennego biegania na zajęcia, potyczki z nielubianymi nauczycielami, przygotowania na bal i szkolne zauroczenia sprawiły, że Akademia stała się po części drugim Hogwartem. I chyba nie istnieje lepszy argument zachęcający do sięgnięcia po tę powieść. Bo pomimo wszelkich niedociągnięć pisarskich, kreatywność pozostała, przepiękne ilustracje jeszcze bardziej zaostrzają apetyt na dany rozdział, ważny morał czynnie się przejawiający daje do myślenia, a wątek przyjaźni wystawionej na próbę uświadamia, jak silne okazać mogą się te więzy.


Czytaj dalej

Labels

LOREM IPSUM DOLOR

Labels

Featured Post

Ostatnio dodane